Po przerwach i próbach przywrócenia bloga, stwierdziłam że zacznę jeszcze raz.
Od nowa, tylko dla siebie. Nie jestem pewna czy zostawię tego bloga czy też go usunę.
Pozdrawiam.
R.J.
Historia o Lwie
15 grudnia 2013
20 lipca 2013
9.Zarys
Dave
Wyjazd dziewczyn
zdziwił nas wszystkich, choć może nie do końca. Wiadome było, że nie zostawią
nas, w przypadku najazdu. Nie uciekną.
A jednak, kiedy
rankiem odkryliśmy ich puste łóżka, na twarzy Martina widziałem sekundę
wahania, wiedziałem już, że to o sekundę za dużo. Wiedział o wszystkim. Na
razie tego nie wykorzystam. Nie powie mi niczego istotnego. Pozostaje mi czekać
na dobry moment.
A co ja zrobiłem?
Pokazałem nieco zdziwienia. Jakby moja obojętność była za mała żeby pomieścić
mój cały szok. Nie pokazałem też, że wiem o Martinie. Zrobiłem to, czego można
było się po mnie spodziewać, nie pokazując żadnej z poznanych przeze mnie
tajemnic.
Cóż, teraz mogę
sobie wszystko ułożyć w głowie. Choć raz nuda i nadmiar myślenia nie są czymś
złym.
Widzę że ktoś w
cieniu uliczki pokazuje mi znaki. Chce żebym go zabrał do szefa. Odpowiadam mu
znakiem który oznacza że ma do mnie podejść. Trzeba go będzie jeszcze
sprawdzić.
Mężczyzna jest dość
wysoki, w oczy rzucają się jego kruczoczarne włosy i niebieskie oczy. Nic zbyt
charakterystycznego. Nie jest cudzoziemcem, nie jest zbyt niski ani wysoki.
Tylko te przeklęte czarne włosy. Łatwo ktoś może go rozpoznać. Patrzę na jego
czuprynę. Może bez widocznych oczu będzie lepiej? W końcu nawet w Sithole jest
pełno ciemnowłosych.
Jest dość podenerwowany. Oj, kiepsko… To też
za bardzo rzuca się w oczy.
Ale chyba facet z
zawiązanymi oczami, którego prowadzi ośmiolatek już wystarczająco rzuca się w
oczy. I tak zawsze muszę iść bocznymi uliczkami.
Mężczyzna jest już
dość blisko mnie, więc odwracam się i idę kilka metrów do przodu. Kiedy mnie
dogania, obydwoje stoimy już w głębokim cieniu.
- Szukasz majchra?
– Pytam szyfrem. Czarnowłosy rozgląda się podenerwowany.
- Wolałbym
spotkanie z królem – odpowiada, jakby niepewny czy czegoś nie zapomniał. Denor
wydaje mi się strasznie nadęty wymyślając takie hasło.
Wyciągam z kieszeni
chustkę i rzucam nią w mężczyznę. Szybko łapie. Wydaje mi się być zbyt na to
niepewny, ale może chce dla niego pracować? Duszę w sobie śmiech ciągle
wyglądając na znudzonego.
- Zawiąż sobie ją
na oczy. I nie próbuj oszukiwać – przekazuje mu.
O dziwo, nie
przeszkadza mu że dziecko wydaje mu rozkazy. On wiąże sobie chustkę na oczy, a
ja w tym czasie wskakuje na skrzynie. Sprawdzam czy chusta z przodu nie jest
zbyt rozwinięta, a z tyłu jest dobry węzeł. O dziwo wszystko się zgadza.
Prowadzę go tylnymi
uliczkami. Błądzę, zawracam, parę razy robię kółko. W każdym momencie jestem w
stanie dokładnie powiedzieć gdzie jestem. Co jak co, ale tą część miasta znam
jak własną kieszeń.
W końcu docieramy
do normalnie wyglądających drzwi, które ja wszędzie rozpoznam. Stukam raz, a
drzwi niemal od razu się otwierają. Za nimi jak zwykle stoi Steve. Pokazuje mu
dwa palce. On kiwa głową i zaczyna przeszukiwać niebieskookiego. Gdybym pokazał
tylko jeden palec znaczy to, że trzeba się go pozbyć. Jeden palec więcej
oznacza dodatkowego strażnika.
Po chwili idziemy.
Zagłębiamy się w korytarz, który delikatnie nurkuje pod ziemie. Idziemy teraz w
całkowitej ciemności co ma przeszkodzić mu podglądać, a mi nie przeszkadza w
najmniejszym stopniu. Znam już na pamięć te wszystkie tunele.
Tu już nie muszę
sprawiać by zgubił orientacje. I tak nie ma pojęcia gdzie jest, a jego ucieczka
zakończy się wpadnięciem w ścianę.
Mijamy pierwszą
czujkę. Pokazuje mu, że szanowny pan człapiący za mną ma zamiar iść do Denora.
On biegnie do szefa skrótem na tyle ciasnym, że czarnowłosy nie zmieściłby się
tam. Możliwe że dlatego większość czujek Denora nie jest dorosłych.
W końcu docieramy
pod właściwe drzwi. Ściągam opaskę czarnowłosemu. Ochroniarz mówi mu, że ma
czekać, ale ja już nie zwracam na to uwagi. Wracam już na stanowisko. To nie ja
go odprowadzę.
***
Roxy
Nie wiem czy minął
tydzień czy dwa. Podróż zaczęła odbijać się na moim samopoczuciu. W końcu
odkryłam że świeże mięso, to naprawdę smaczna rzecz. No, ale nie zawsze można
coś ugotować. Zostaje suszona wołowina. Twarda jak podeszwa i smakująca jak
podeszwa. Możliwe, że to jest podeszwa.
Dzisiaj pojawił się
zarys Askirilii, przybliżający się zadziwiająco szybko. Został nam dzień drogi.
Tylko kilka godzin i zaczniemy naszą przygodę. Nasz bunt.
Tylko niewygoda
siodła gasi moją ekscytacje. Można z niego spokojnie zrobić jakieś narzędzie
tortur. Zostało nam jeszcze parę godzin dnia, więc nie mam szansy na
wybawienie. Pewnie zatrzymamy się dopiero w mieście.
Nie, nie zatrzymamy
się dopiero wtedy. Przecież musimy się przygotować. Musimy wyglądać jakbyśmy
nie byli sobą. Z lekką paniką rozglądam się. Las się zaraz skończy, a
zawrócenie nie wchodzi w grę. Jeśli zatrzymamy się na polanie, będą widzieć co
robimy.
Nagle moja panika
gaśnie zastąpiona przez spokój. Sean pomyślał o tym samym i idziemy w głąb
lasu. Tym razem to Ev wygląda na zdziwioną.
- Dlaczego się
zatrzymaliśmy?
-Panienko Lilith, wygląda
pani jakoś dziwnie. Tak… niepodobnie do siebie –mówię z udawanym przekonaniem. Mogłabym
przysiąc, że Ev przeklina się za to w duchu.
- Ja osobiście uważam,
że my powinniśmy pojechać pierwsi – wybawia ją Sean. – Oficjalnie się nie znamy,
więc nie możemy jechać razem, a pewnej się czuje kiedy pojedziemy pierwsi.
- A co ci to da? Jeśli
będzie niebezpiecznie zaczniesz do nas wołać, żeby wpaść jak śliwka w kompot?
- Nie, ale i tak wolę
jechać pierwszy.
- Niech im już będzie
– Ev macha ręką. – Co to zmienia?
Zaczynamy przygotowania.
Ja wyciągam moje fiolki które owinęłam szczelnie watą. Możliwe że przez to się nie
potłukły w tej podróży.
Josh wyciąga dokumenty
i obrazek z tym mężczyzną, a ja zaczynam zmieniać mu twarz. Na początku glinką lekko
zmieniam mu rysy, a potem farbkami dodaje cienie i odpowiednie kolory. Krzywię się
patrząc na efekt. Chyba wyszłam z wprawy. Staram się naprawić moje błędy. Zajmuje
mi to więcej czasu niż chciałam, ale w końcu uzyskuje zadowalający efekt i zabieram
się za Seana.
W tym czasie Ev chowa
naszą broń. Pomysł z włożeniem łuku bez cięciwy do wydrążonego prętu od juków podoba
mi się. Miecz Josha został schowany do skrytki z materiału. Sean nie brał żadnej
broni oprócz sztyletu którego wszyscy mogą nosić. Nie musimy go chować.
Skończyłam charakteryzować
Seana, więc chłopcy razem ze swoimi koniami i jucznym zaczynają jechać. A my mamy
odczekać jeszcze półtorej godziny.
_____
Następny post może być nieco spóźniony. Tymczasem pozdrawiam was z obozu.
14 lipca 2013
8. Obóz
Roxy
Stukot kopyt działa
na mnie kojąco. Jestem wypoczęta, Fire chyba też. Kiedy odjechaliśmy dość od miasta, zrobiliśmy
sobie postój. To było dość dziwne
uczucie zostać na warcie, ale takie naturalne. Jakbym robiła to od dziecka.
Fire rży wesoło, co
wyrywa mnie z zamyśleń. Zaczynam mieć wrażenie że robi to specjalnie – za
każdym razem kiedy zaczynam rozmyślać, rży jak głupi. Posyłam mu wściekłe spojrzenie,
a on znowu rży.
To wydaje mi się
być dziwaczne- mam wrażenie, że on świetnie rozumie co ja mówię i myślę, a na
dodatek, droczy się ze mną.
Staram się nie
zajmować myślami o nim. Nie jest to zbyt trudne, bo krajobrazy przyciągają moją
uwagę. Niektóre miejsca wyglądają jak oderwane od rzeczywistości: dzieci, które
wreszcie mogą się bawić, kupcy inwestujący w warzywa i zborze… Oczywiście, nie
jest to aż tak prosta inwestycja, jak się spodziewali – chłopi też mają do
dorzucenia swoje 3 grosze. Przeważnie nauczyli się już handlować, ale zdarza
się, że mają w rodzinie kogoś ze smykałką do interesów – wtedy to na niego przypada
sprzedawanie różnego typu roślin.
Ale zauważam coś
zupełnie innego – nie ma tu aż tylu ozdobników ilu się spodziewałam. Nie ma
mnóstwa straganów i kolorowych wstążek. Po prostu kilka osób sprzedaje swoje
warzywa i zborze, a kupcy je biorą. Nie ma tu przekrzykiwania się. Nie ma tu
tysiąca ofert. Po prostu sprzedaż.
Przypominam sobie
nasz cel: Arsus. Stolica. Chcemy dowiedzieć się, jak to wygląda. Co możemy
zrobić. Potem Miasto Skazańców – centrum buntu, ale i największego ucisku.
Najprawdopodobniej zaciągniemy się, a
potem będziemy walczyć… aż Pierwszy nie odejdzie.
Wesołe rżenie
wytrąca mnie z równowagi. Po co wzięłam tego głupiego konia. Koń rzuca mi
spojrzenie pełne dezaprobaty, więc go głaskam po łbie. Towarzysz mi dziwne
wrażenie że on dokładnie wie o czym myślę, ale nie mam zamiaru nikomu o tym
mówić. Uznają mnie za wariatkę.
Tak więc jadę sobie
w najlepsze na magicznym koniu wśród majestatycznych pustych pól i zastanawiam się, czy przypadkiem nie
zdążyłam zwariować wciągu tego jednego dnia.
Koń tym razem
patrzy na mnie jak na wariatkę.
Nie mam pojęcia czy
konia reakcje konia która jest moim przywidzeniem można uznać za oznakę
wariactwa.
Zaczyna mnie
ogarniać nuda i monotonia. Domy ustąpiły miejsca wypalonym polom. Obecnie mogę
podziwiać gołą ziemie i… ziemie. Oj, przepraszam, czasami zobaczę nieco
popiołu. To wręcz szalenie entuzjastyczna perspektywa.
Zaczynam oddychać z
ulgą, kiedy widzę drzewa. Przynajmniej kory się czymś od siebie różnią. Ptaki
śpiewają. Cokolwiek się zmienia.
Wjeżdżamy w gąszcz.
Czas mija mi tu znacznie szybciej. Z przyzwyczajenia nasłuchuje. Oprócz
ćwierkających ptaków słyszę też cichutkie poruszenia liści cichnące przy
jakimkolwiek naszym ruchu. Czyli jest na co polować.
Nie słyszę urywanych
śpiewów czy nagłego trzepotu skrzydeł. Czyli nie ma drapieżników… albo trzymają
się z dala od ścieżki. Tak czy siak lepiej ustawić jakąś wartę.
- Ej! Evanlyne! – Woła
Sean. Natychmiast wszyscy przenosimy na niego wzrok. – Rozglądnij się za jakimś
miejscem na obóz.
Marszczę brwi. Słońce jeszcze nie zachodzi, mamy jeszcze
sporo czasu. Pewnie chce się naradzić czy ustalić dalszą trasę.
Evanlyne podjeżdża
na przód naszej karawany. Widok Smoke na samym początku wydaje mi się być czymś
dziwnym, ale i takim naturalnym. Jakby umiała nas poprowadzić, ale po prostu
nie chciała. Mam wrażenie że jej spryt stał się wręcz namacalny. Nie jest to
ten rodzaj kombinowania którego używa Dave – ona po prostu wie wiele rzeczy,
ale ich nie wykorzystuje, chyba że chce.
A może jednak są do
siebie bardziej podobni, tylko ja nie umiem tego dostrzec?
Kiedy patrzę na tą
klacz czuje i podobieństwo i różnice, których po prostu nie umiem nazwać. Dziwi
mnie to, że Fire nie rży. Może po prostu ten temat mu nie przeszkadza? A może
jednak to mi się wydawało. Koń rzuca mi spojrzenie, w którym zdaje się być
utkwione zdanie.
„Zgaduj.”
Kiedy już zaczynam
się po raz kolejny zastanawiać czy aby przypadkiem nie zwariowałam, Ev daje nam
znak żebyśmy się zatrzymali. Sama w tym czasie schodzi z konia i chwyta go za
uzdę. Wszyscy podążamy jej śladem.
Szczerze mówiąc trochę współczuje Joshowi – oprócz Austina trzyma też jucznego,
który ciągle chce iść w inną stronę. A to podobno Fire jest nieznośny.
Ev przechodzi przez
między wysokimi krzakami. Smoke podobnie jak ona unika wszystkich gałązek.
Ruszamy tuż za nią. Sean idzie ostatni, przez to, że juczny się tak ciągnie.
Zaczynam myśleć że te krzaczory nigdy się nie skończą, kiedy wypadamy na
polanę. Nie widać stąd drogi.
- Skąd wiedziałaś
że tu jest ta polana? – Dziwie się
- Tata mnie tu
zabrał kiedy miałam kilka lat. – Odpowiada Ev głosem niezdradzającym żadnych
emocji.
Nie wiem jak się
czuje. Prawie nigdy nie rozmawiamy o naszych poprzednich rodzinach. Wiem, że
wywołałam tym w niej falę smutnych rozmyśleń. Czuje ukłucie poczucia winy. Nie
wiem co myśleć. Poczucie winy i rozmyślenia zajmuje większość moich myśli. Kim
byli jej rodzice? Czy zginęli tak samo jak moi? Jak zginęli moi? Nie znam
odpowiedzi na te pytania, ale wiem, że Ev musi choć trochę pamiętać. Nie chce
jej pytać i chce wiedzieć. Nie, nie wiem czy chce wiedzieć. Nigdy nad tym nie
myślałam. Wydaje mi się to być zbyt przytłaczające. Prawie nie zauważam kiedy
chłopcy proponują żebyśmy na coś zapolowały i zebrały rośliny. Zgadzam się. Z
błogością oddalam się od obozowiska.
Czuje, że
potrzebuje spokoju. Czy jedna odpowiedź może mnie tak po prostu wyprowadzić z
równowagi. Kucam przy krzaczku pełnym jagód. Oceniam je. Ich zapach, wygląd,
liście krzewu… Jasne że są jadalne. Zbieram je. Najwyżej je zostawimy. Coś na
pewno zje nasze resztki.
Szukam innych
znajomych roślin. Znajduje kilka, ale nie są one zbyt smaczne, więc zostawiam
je. Na razie nie głodujemy, więc nie mam zamiaru jeść takich paskudztw.
Głód.
Czy tak
zginęli? Czy po prostu pewnego dnia nie
mieli już ani okruszka?
Staram się odtrącić
od siebie te myśli.
Co wie
Evanlyne? Czy wie, jak zginęli rodzice
nas wszystkich? Czy pamięta coś jeszcze?
Kim była zanim trafiła tutaj?
M mojej głowie
pojawia się pulsujący gniew. Nie mam pojęcie czemu. Nie mam pojęcia na co. Chcę
krzyczeć. Chce po prostu zniszczyć ten cały chory świat.
Pierwszy. Ataki.
Bieda. Bunt. Walka. Krew niewinnych. Śmierć.
Dopiero zaczynam
podróż, a już mi huczy od tego wszystkiego w głowie. Chwytam kamień i z
wściekłością rzucam nim w korę. Tępy dźwięk odbija się w mojej głowie jak te
wszystkie myśli. Czemu… nie potrafię nawet uformować tego pytania. Jest za dużo
„czemu”.
Czemu to wszystko
tak wygląda? Czemu to życie nie może być łatwiejsze? Czemu wszyscy giną? Czemu
do cholery jasnej to wszystko tak wygląda?!
Nie wiem jak się w
końcu uspokajam. Pamiętam gniew, który nagle zniknął. Gdzieś w środku mnie.
Wracam do obozu z jagodami. Przystaje na skraju drzew.
Chłopcy już
rozłożyli obozowisko. Konie są rozsiodłane, namioty rozstawione, na środku
płonie ognisko. Ale nie to przyciąga moją uwagę.
Z boku, stoją
sprawcy tego bałaganu, a może raczej porządku. Sean przygląda się czemuś z
założonymi rękami. W jego oczach widzę nieumiejętnie skrywany podziw. Podążam
za jego wzrokiem. Josh.
Walczy on z niewidzialnym przeciwnikiem.
Porusza mnie płynność jego ruchów, ta pewność przy każdym kroku. Sprawia
wrażenie jakiegoś tańca. A może tak wygląda poezja?
Stoję niezdolna do
najmniejszego ruchu przez chwilę, po czym się otrząsam z tego dziwnego stanu. Udaje, że nie wywiera to na mnie zbyt dużego
wrażenia.
- Przyniosłam
jagody – oznajmiam.
Josh przerywa swój
trening. Czuje w sercu niewytłumaczalne ukucie żalu. Jakby to miało jakieś
znaczenie!
Chłopcy podchodzą
do mnie. Ev wynurza się z lasu trzymając trzy martwe króliki.
- Zróbmy może
koktajl – żartuje Josh i zaczyna się śmiać.
Nie wiem czemu,
udziela mi się jego wesołość. Wprawdzie się nie śmieje, ale na mojej twarzy
pojawia się dawno nie widziany uśmiech.
Reszta obozowania
mija dość szybko: przygotowanie potrawki, podgryzanie jagód, żarty, wesołość
Fire’a… Nie orientuje się nawet kiedy
pojawia się noc i miarowe oddechy snu.
____Tęskniliście przez tydzień nieobecności? Brak weny. Obecnie jadę na obóz, ale dzięki mojej wzmożonej pracy, za 6 dni znowu sobie poczytacie.
30 czerwca 2013
Ogłoszenia #2
Chce wam ogłosić, że będę wydłużać rozdziały, bo uznałam że są za krótkie.
Uznałam też, że za mało rzeczy jest w tym poście, więc wstawiam wam mapę Cealumii
Narysowane przez Mary, przerobione przeze mnie.
Uznałam też, że za mało rzeczy jest w tym poście, więc wstawiam wam mapę Cealumii
Narysowane przez Mary, przerobione przeze mnie.
29 czerwca 2013
7. Konie
- Rox… Roxy… -
budzi mnie w nocy szept. Czyli jednak udało mi się zasnąć po powrocie. Próbuje
coś zobaczyć w ciemności ogarniającej pokój.
Szafka, dywan, dwa
tobołki… Wzrok przyzwyczaja mi się do
ciemności. Widzę szczegóły. Spodnie na szafce, które sama tam rzuciłam. Moje
zielone oczy badają przestrzeń. W końcu odnajduje stojącą postać.
- Szybko się
przebierz – szepcze Evanlyne - Zaraz jedziemy.
Czyli jednak to nie
był sen. Chyba nawet nie miałam takich wątpliwości wcześniej, ale miło by było
dowiedzieć się że Pierwszy nie istnieje.
Kiedy Ev wychodzi z
pokoju z jukami, ja chwytam moje rzeczy i przebieram się. Uświadamiam sobie, że
może widzę to ostatni raz. Że może nigdy nie wrócę.
Ale nie mogę
zawrócić. Złożyłam przysięgę. To jedyna słuszna decyzja. To jedyne co mogę
zrobić – walczyć do ostatniego tchu. Za wolność.
Wychodzę jak
najciszej umiem. Nie widzę nigdzie Evanlyne, więc idę do drzwi. Schody
skrzypią, mimo że staram się iść jak najciszej umiem. Jednak nikt się nie
budzi. Wkładam moje buty. Cienkie podeszwy tłumią dalsze kroki.
Ev jest na
zewnątrz. Chyba kłóci się z Joshem sądząc po gestykulacji. Nie wiem. Nie słyszę
ich. Szepczą. Czekam, aż skończą się kłócić. Po pewnym czasie mnie zauważa.
Chyba rzuca jakieś przekleństwo i idzie do mnie.
- Będziemy musiały
się przejść. – szepcze – Ktoś nie przyprowadził koni – rzuca oskarżycielskim
tonem.
Nagle przez moją
głowę przelatuje tysiąc myśli. Stukot kopyt. Straż. Duże, ciężkie zwierzęta….
- To dobrze. –
mówię. Kiedy patrzy na mnie zaskoczona, tłumacze jej – Jest straż. Nic ci nie
mówił?
Kręci głową w
odpowiedzi. Jej oczy lekko zabłysły.
- Skąd wiesz? –
pyta zaciekawiona.
- Kiedy wyszłaś
wyjrzałam przez okno – kłamię bez zastanowienia.
Josh przywołuje nas
gestem. Nie mam pojęcia czemu skłamałam.
Po prostu to było pierwsze co zaczęło mi się cisnąć na usta. Nie mam
zamiaru wyjawić jej prawdy. Nie mam pojęcia czemu. To przecież nie jest
istotne.
Stłumione odgłosy
naszych kroków wyznaczają przebytą przez nas trasę. Nie trudno jest unikać
straży – ich porządne, ciężkie buty robią swoje. Znam tą trasę - idziemy do
lasu. Pewnie Sean ma tam konie. Chyba wygodniej byłoby je zostawić przy bramie
miejskiej. Choć po zastanowieniu, lepiej nie – straż je z łatwością zauważy.
Bruk czasem staje
się uklepaną ziemią, a do mnie zaczyna docierać szum drzew. W nocy nawet on brzmi inaczej.
Drzewa wyglądają
mroczniej, bardziej tajemniczo. Mimo że opuściliśmy miasto gdzie mogą nas
złapać straże, nadal nic nie mówimy. Toniemy w ciemnej gęstwinie lasu w
upiornym milczeniu pełnym przemyśleń.
Nie znoszę ciszy.
Nie znoszę pustki. Skłania do przemyśleń – jeszcze tylko tyle brakuje. Wolę jak
na razie działać. Nie myśleć. To mi na razie nijak nie pomoże.
W końcu widzę zarys
pięciu koni, a obok nich Seana. Nie wiem, czy wiedział od początku że też z
nimi jadę, czy też szybko zorganizował piątego konia. A może po prostu mieli w
planie brać dwa juczne konie? Nie, to
trochę bez sensu. Chyba, że mają strasznie dużo rzeczy. Wtedy musimy sobie
sprawić szóstego konia lub będziemy się przemieszczać bardzo powoli. Nie
przypuszczam by brali coś zbędnego, więc zostawienie paru rzeczy nie wchodzi w
grę.
- Jak widzicie
udało mi się załatwić piątego konia –Fire’a- w tak krótkim czasie, - zaczyna
Sean – ale jest mały problem. Jego temperament jest… cóż, porywczy. Jucznego z
niego raczej nie zrobimy. Wygląda na to, że będę musiał na nim jechać. Chyba że
ktoś jest świetnym jeźdźcem. – powiedział z nutką nadziei w głosie, jednak
widząc nasze miny jego wyraz twarzy wrócił do poprzedniego stanu. – Rox, chyba
pojedzie na Smoke, jest dość spokojna, więc powinnaś dać sobie radę… Joke i Austin są bardzo…
Przestaje go
słuchać i patrzę na konie. Próbuje zidentyfikować który jest tym piątym koniem.
Wszystkie wydają mi się być równie spokojne. Klacz w biało-czarne łaty to na
pewno Smoke – jest jedyną klaczą. W spokoju żuje sobie trawę, jednak w jej
oczach widzę błysk sprytu i inteligencji. Wydaje mi się być dość cwana.
Kolejny jest
przywiązany kasztanowy koń. Wygląda na
jucznego – spokojnie trochę udźwignie. Nie wygląda na za bardzo
przyzwyczajonego do siodła.
Następny jest
wysoki, brązowy koń z czarną, krótką grzywą i ogonem. Od czoła do końca pyska
ma białą plamę. Ma też jakby podwójne biało-czarne skarpetki. Zachowuje się
bardzo przyjaźnie. Gdy wyciąga do mnie swoją głowę zaczynam go głaskać. Patrzę
na kolejne konie. Jeden biały, drugi jakby kremowy. Ten biały to chyba Joke.
Więc ten musi być Austin.
Więc który to Fire?
Żałuje że nie mam
marchewki ani jabłka. Rzucam wzrokiem na konie. Kremowy spokojnie skubie trawę.
Może ten juczny nie jest juczny? To w takim razie który jest juczny? Austin? W
takim razie mogę na nim jechać, a jucznym będzie ten niespokojny. Wtedy Sean
może jechać na jakimś spokojniejszym koniu.
Idą, więc pytam ich
o to jak ma na imię ten koń. Sean
marszczy brwi, jakby zdziwiło go to pytanie.
- To jest Fire –
mówi po chwili milczenia.
-Fire? On nie jest
niespokojny. – odpowiadam zdziwiona.
-W takim razie
wsiądź na niego – sugeruje Josh z nutką szyderstwa w głosie.
Cóż, nie mogę ukryć
jednego faktu – zdenerwował mnie tym zdaniem. Bez zastanowienia odrzucam juk i
podchodzę do konia. Kontem oka widzę, że Ev nie chce żebym wsiadła na konia.
Pewnie myśli że mnie zrzuci. Sama umiem o siebie zadbać.
Widzę czyjś ruch
ręką na skraju mojego pola widzenia.
-… nauczyć się… -
wyłapuje.
To mnie tylko
jeszcze bardziej denerwuje. Nie za bardzo wiem jak wsiadać na konia, więc staje
na pniaku do którego przywiązano konie. Kiedy Fire obraca się w moim kierunku,
przerzucam nogę przez jego grzbiet. Wydaje mi się że z niego spadnę, więc lekko
chwytam jego grzywy – jak gwardziści.
Czekam. Czekam aż mnie zrzuci. Czekam aż zrobi
cokolwiek. A on tylko podnosi łeb i rży wesoło. Patrzę na osłupiałe twarze
Josha i Ev.
- Tak więc moja
droga panno – zaczyna Sean – właśnie udało ci się poskromić konia.
***
I właśnie tak
rozpoczynamy naszą podróż. Następny cel – Askirilia.
14 czerwca 2013
Przeprosiny
Cóż, w tym tygodniu nie dam rady nic dodać. Szkoła ciśnie, teatr ciśnie i przyjaciele cisną ze wszystkich stron. Pięć rzeczy na raz to trochę za dużo, plus jeszcze miej wenę... Postaram się zrobić coś specjalnego dla was z tej okazji. Takie przeprosiny.
8 czerwca 2013
6.Przysięga
Siedzę na fotelu
obok Josha. Ev i Sean ciągle się kłócą. Nawet nie mamy szansy wtrącić jakiegoś
zdania, nie licząc „Nie drzyjcie się na cały dom.”. W końcu zapada decyzja. Jak
łatwo można się było spodziewać, jadę. Trzy głosy na jeden to wystarczająca
przewaga. Ev w końcu się zgodziła, chodź z niechęcią. Wie, że to jedyne
rozsądne rozwiązanie.
Wychodzę z salonu.
Towarzyszy mi dziwne uczucie. Dziś, w środku nocy wyjeżdżamy. Powieszanie
niecierpliwości z tęsknotą i chęcią zapamiętania wszystkie całkowicie zajmuje
mój mózg. Mam nadzieje że Shaila jeszcze nie śpi. Wchodzę po schodach, aby
dotrzeć do jej pokoju. Siedzi w łóżku, przebrała się już nawet w piżamę.
- Czemu cię tak
długo nie było? – pyta swoim dziecięcym głosem.
- Musiałam
porozmawiać z Ev. Wybrałaś sobie jakąś bajkę? – pytam.
Shaila kiwa głową.
Wychodzi spod kołdry i drepta pod półkę. Będzie mi jej brakowało. Nie pokazuje
tego po sobie. Chłonę wspomnienia. Muszą wystarczyć na jakiś czas.
Dziewczynka wraca z
książką. Patrzę na tytuł. „Bitwa o Caelumie”. Bardzo lubi tą książkę. Kiedy
byłyśmy młodsze wszystkie ją lubiłyśmy. Nie za bardzo przemawiały do nas
księżniczki, więc czytałyśmy o wojowniczce walczącej z przedwiecznym. Podobno
to się działo koło puszczy Endlandzkiej, ale w to nie wierzę. Przecież
przedwieczni są tylko w bajkach. Na dodatek nie słyszałam niczego innego o
tejże bitwie oprócz tej książki, choć podobno działo to się dość niedaleko
Sithole.
Shaila już się
wślizgnęła pod kołdrę, więc zaczynam czytać. Jeszcze trudniej uwierzyć w tą
baśń, bo podobno ta kobieta nie miała hełmu. Ani najwyraźniej jakiegokolwiek
imienia. Wojowniczka; Wojowniczka; Wojowniczka Losu; Wojowniczka; Wojowniczka
Śmierci – chyba nawet idiota by już zauważył, że jest wojowniczką. Taaak, to jest
bardzo ważne. Jest wojowniczką. I nie ma
imienia. Albo jednak nie, zmieniam zdanie- najprawdopodobniej ma na imię
Wojowniczka. „Hej! Wojowniczko! Choć poplotkować!” Nazwisko panieńskie to może
być Losu, ale pewnie ma po jakimś zmarłym mężu „Śmierci”. Mąż na pewno nazywał
się „Mąż Śmierci”. Nie, jego imię i nazwisko nie mają powiązania z jego losem.
Kompletnie nic.
- A wtedy
Wojowniczka zjawiła się na wzgórzu, przebieg bitwy natychmiast się zmienił… W
prawej ręce trzymała miecz, a lewa świeciła na niebiesko…
Patrzę na Shailę.
Śpi. Odkładam książkę na bok i na palcach schodzę na dół. Są tam Alice i
Jerami. Obstawiam że Dave zajął się sobą, a Martin rozmawia z Ev. Inni śpią.
Alice robi jakieś
dziwne wygibasy. Coś między skakaniem, kopaniem i boksowaniem. Nie mogę się
powstrzymać od śmiechu.
- Co wy robicie? –
pytam próbując złapać oddech.
-Gramy w kalambury
– odpowiada mi z pełną powagą Jeremi. Wydaje się być zawsze poważny, ale tak
naprawdę można się z nim całkiem nieźle bawić.
Parskam śmiechem
- To co to niby ma
być?
-TIM!– nagle
krzyczy
- Ciszej… - syczę –
Nie tylko wy jesteście w tym domu.
- Teraz twoja
kolej. – Alice zwraca się do Jeremiego, zupełnie mnie ignorując. Wiem, że chce
się ze mną podrażnić – Rox, grasz?
- Tim wcale tak nie
chodzi. – stwierdza Jer
- Niech stracę –
stwierdzam, ignorując go.
Cóż, wieczór mija
dość ciekawie. Odegranie przepiórki jednak nie jest takie proste, jakie się
wydaje. A budyń, wygląda tak samo jak
galaretka. Odegranie kubka okazało się być najłatwiejszym zadaniem.
Co chwilę się
śmiejemy. Jer mógłby zostać prawnikiem. Potrafi nam powiedzieć, że galaretka ma
inny kształt, tylko my to źle odgrywamy. Oczywiście używa trudnego słownictwa.
I tak nie dostaję punktów.
Koniec końców
wygrywa Alice. Jest całkiem niezła w zgadywaniu rzeczy których nie da się
odgadnąć.
Kiedy jest już dość
późno, idziemy do pokoi. Odprowadzając Alice widzę, że Shaila nadal twardo śpi.
***
Leżę. Nie mogę
zasnąć. Dość niedawno do pokoju weszła także Ev. Ona już śpi, a ja ciągle nie
mogę zamknąć oczu. Nie wiem jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień. Nie mam
pojęcia kiedy tu znowu wrócę. Na pewno będę tęsknić. Nawet się nie widziałam z
Davem mając świadomość, że długo go nie zobaczę. Wtedy zapamiętuje więcej.
Przewracam się z
boku na bok. Próbuje się wsłuchać w miarowe oddychanie mojej siostry, ale to
nie pomaga mi w zaśnięciu.
W końcu wstaje z
łóżka. Ubieram się. Chcę jeszcze raz zobaczyć okolicę, skoro nie mogę zasnąć.
Przynajmniej tyle pożytku z bezsenności.
Skradam się po domu
jak najciszej. W każdym pokoju słychać tylko miarowe oddechy. Powinno mnie to
usypiać, ale niemal nie zauważam tego faktu.
Wychodzę z domu.
Miasto też śpi. Jednak ktoś jest na ulicach – strażnicy. Pierwszy nie próżnuje.
Chowam się w zaułku
aby mnie nie zauważyli. Kiedy tupot butów cichnie, delikatnie się wychylam.
Czuje ciężar monety w kieszeni. Już wiem gdzie idę.
Fontanna nadal
stoi. Mimo że po drodze do niej mijam parę patroli, nikogo nie ma w jej
pobliżu. Patrzę w tafle wody. Co obiecasz w tym roku, Jones?
Szczerze powiedziawszy
nie mam pojęcia. Nie mam zamiaru obiecać że uda mi się ustrzelić królika. To teraz
nie będzie miało sensu. Chce wymyślić coś sensownego, czego uda mi się dotrzymać.
Przydałoby się coś z wojną i Pierwszym. Nie mam pojęcia co.
Aż nagle świta mi w
głowię myśl. To jedno zdanie oznacza wszystko co chce zrobić. Wszystko, co muszę
i powinnam zrobić. Wyciągam monetę i podchodzę do fontanny. Szum wody mnie uspokaja.
- Zmienię mój los. –mówię.
Moneta tonie. Przysięga
została złożona.
Subskrybuj:
Posty (Atom)